
Opowieść Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, który wyemigrował na Islandię i tam napisał "Dom Róży. Krysuvik" jest tak przeraźliwie smutna. Tak smutna, że zaczyna się wątpić w sens życia.
Książka składa się z dwóch opowiadań, pierwszym jest "Dom Róży". Odwróciwszy książkę na drugą stronę okładka się zmienia i widzimy okładkę opowieści "Krysuvik". W takiej kolejności powinno się czytać, a przynajmniej tak mi się wydaje.
"Dom Róży" opowiada o młodym polskim emigrancie (w większości wątki autobiograficzne zapewne), który zaczyna pracę w islandzkim domu starców. Poznajemy pracowników i mieszkańców tegoż domu. Większość jawi się jako niesamowicie dziwne postacie. Starsi ludzie napiętnowani są kroczącą coraz szybszymi krokami śmiercią. A prawie wszyscy bohaterowie wydają się być bardzo samotni. W ogóle samotność, starość wylewają się z kartek tej książki. Mieszkańcy domu, mimo iż żyją w dostatnim kraju, w komfortowych warunkach rzadko są odwiedzani przez krewnych. Większość z nich widzi się tylko ze swoimi pielęgniarzami. W domu starców poznajemy Panią Różę, dystyngowaną i niewidomą od urodzenia, ona jedna wydaje się być jakby zupełnie oderwana od rzeczywistości. Za jej postacią kryje się pewna historia a ona sama (odnosi się takie wrażenie) jest pogodzoną z życiem, niezwykle mądrą kobietą.
Strasznie boję się starości dlatego czytanie tej książki to było całkiem poważne wyzwanie.
"Krysuvik", w miarę jak podążamy stronami tego opowiadania orientujemy się, że jest to historia... Pani Róży. Z tym wyjątkiem, że tu jest pisany zupełnie inny okres jej życia, a właściwie okres zanim się urodziła aż do czasu aż miała już kilka lat i.... nie tego nie będę wyjawiać. Tu, słowo "samotny" pojawia się już w pierwszym zdaniu. Powieść traktuje o miłości, budowaniu domu, zakładaniu rodziny... o wszystkich tych rzeczach, do których większość z nas dąży. Ostatecznie, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót i ostatnia kartka jest tak mokra od łez czytelnika, że ciężko doczytać ostatnie, rozmyte zdania na rozmiękczonym papierze... "Krysuvik" jest napisany bardzo prostym językiem, miejscami bardzo śmiesznym - ale chyba przez to nadaje większego tragizmu opowieści.
Uwielbiam smutne książki. Uwielbiam smutne zakończenia, bez "happy endu"... chociaż tu z tym szczęśliwym zakończeniem jest różnie. Zależy jak na to spojrzeć. W każdym bądź razie zakończenia szczęśliwe są takie, że odkładam książkę z lekkim "ufff". Nieszczęśliwe sprawiają, że myślę o książce dłużej, jest mi smutno ale w jakiś sposób robię się spokojniejsza.
Przeczytałam inną książkę Dobrzanieckiego pt.: "Wariat" - zbiór opowiadań dziejących się w dolnośląskiej Bielawie (lub okolicach). Ciekawa, warta polecenia ale to jednak nie to co "Dom Róży. Krysuvik".
Poza tym, marzy mi się podróż na Islandię i po Islandii...
Och, i zapomniałabym o takim skromnym cytacie z "Krysuviku":
"A zaraz po tym zapytał, czy chcę ją na dobre i na złe, aż śmierć nas rozłączy, jak to, aż śmierć nas rozłączy, ja nie chcę, aby nas śmierć rozłączyła, aby któreś żyło w samotności, jak żyć, to razem, a jak umierać, to też."